Już podczas pierwszej podróży zakochałam się w Kambodży
Jestem z pokolenia, które rzadko myślało o egzotycznych podróżach. Po pierwsze trudności w uzyskaniu paszportu. Po drugie pieniądze a właściwie ich brak na tak dalekie wyprawy. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedykolwiek pojadę do Kambodży i na własne oczy zobaczę Angkor Vat, o którym czytałam i oglądałam przepiękne, nastrojowe zdjęcia. Właściwie Angkor Vat było dla mnie symbolem niespełnionych marzeń.
A tu ląduję w Kambodży w Siem Reap. I nie wyjechał po nas samochód z hotelu a taksówkarz zawiózł nas do innego hotelu, który miał podobną nazwę. W końcu po licznych telefonach przyjechał po nas tuk tuk. Po trzy osoby z walizami typu wuj z Ameryki. I nas upchał.
Siem Rep to miejsce, z którego zwiedza się Angkor Tom. Okazało się, że miasto jeszcze pięć lat temu ciche i spokojne, bardzo się zmieniło. Z kameralnej mieściny zrobił się hałaśliwy moloch z olbrzymim bazarem, który wybudowali Chińczycy. Oczywiście wszechobecna muzyka. Nawet facet, który sprzedaje jakieś jedzenie z wózka ma zamontowany olbrzymi głośnik i nap….dala ile wlezie. Na szczęście hotel był w bocznej uliczce, kawałek od centrum i było znośnie. Po zakwaterowaniu chciałam wziąć prysznic i okazało się, że jest popsuty. Wołam chłopaka z recepcji i mówię, że przełącznik w baterii jest popsuty i prysznic nie działa. Chłopak klęka coś tam kręci ( oczywiście udaje, że nie wie o awarii) po czym mówi, że to jest popsute. Mówię, że wiem, ale chcę wziąć prysznic.On mówi, że nie mogę, bo jest popsute. Ale ja muszę wziąć prysznic – mówię. A on mi na to, że to niemożliwe. W końcu po interwencji chłopaków dostaję nowy pokój.
Następnego dnia pobudka o 5 rano czasu miejscowego, bo przyjeżdża po nas samochód. Jestem oszalała ze szczęścia, bo zobaczę Angkor Vat a w planach jest jeszcze zwiedzanie większej części Angkor Tom. Muszę Wam szczerze powiedzieć, że Angkor Vat – o zgrozo – to moje wielkie rozczarowanie. Prawda jest taka, że wszystkie zdjęcia, które się ogląda z Angkor , nawet w internecie, są efektowniejsze niż oryginał. No nie ma tak jak na fotografiach. Ani niebo nie jest piękne, bo spiekota, ani się nie odbija w fosie, bo pora sucha i rozproszenie światła nie takie, wiec nie zrobisz lepszego zdjęcia niż na pocztówkach. No i przede wszystkim potworny tłok.
Na szczęście świat nie kończy się Angkor Vat. Bo jest Bajon.
W zasadzie nie wiem jakiego określenia użyć w stosunku do Bajon. Nie można powiedzieć, że jest piękna, bo to byłoby prymitywne określenie. Bajon to świątynia, która składa się z mnóstwa małych i dużych obiektów – świątyń – wież. Na każdej są twarze zwrócone w cztery strony świata. Nie ma miejsca w całym kompleksie, żebyś nie był w zasięgu wzroku, którejś twarzy. Zawsze ma cię na oku. Zawsze niemo patrzy. Jest to groźne i przerażające. Król, który ogłosił się Buddą ( Dżajawarmana VII) , i który kazał postawić tę świątynię budzi we mnie grozę, mimo że jego twarz jest uśmiechnięta (uśmiech Bajon). Bajon przez te twarze ma niesamowitą atmosferę, której jest pozbawiona Angkor Vat. Starałam się znaleźć tam odrobinę cienia i przysiąść na chwilę, całkowicie pozbawiona sił ( 40 st.C ), całkowicie mokra od potu, jakby mnie ktoś wodą oblał ale kamienie wewnątrz tych małych świątyń też parzyły. Siedziałam i byłam szaleńczo szczęśliwa, że mogę siedzieć i umierać w takich pięknych okolicznościach i w zasadzie mogłabym tak siedzieć cały dzień. Jeszcze jakby mi kto kawę przyniósł to potem mogłabym wykitować z czystym sumieniem.
Jest jeszcze świątynia Ta Som, poprzerastana korzeniami drzew. Piękna ale pełna turystów. Natomiast pojechaliśmy daleko od uczęszczanych szlaków do Koh Ker. Nawet śladu człowieka. Natura też chce zabrać co swoje i tworzy dziwną plątaninę drzew razem z architekturą. Tam też długo siedzieliśmy. Nie dosyć, że w cieniu to jeszcze w ciszy i samotności.I tam czułam jakbym się przeniosła w czasie. Nagle przyszły jakieś tubylcze kobiety i zaczęły coś zbierać z drzew, za pomocą tyczki. Do wiadra. Były bardzo zadowolone. Ciągle się śmiały. Podeszłam i na migi spytałam co zbierają a one pokazały mi wiadro. A tam były białe tłuste larwy.
Byliśmy też na uboczu w świątyni Preah Khan. Jest ona tylko częściowo zrekonstruowana. Też wgląda bajecznie i bez ludzi. Też włóczyliśmy się po niej długo i jeszcze w dodatku za drobne 5$ strażnik zaproponował nam, że pokaże części nieudostępnione do zwiedzania.
W związku z tym, że mieliśmy samochód ( klimatyzowany!!!) do dyspozycji a kierowca był kumaty, zorientował się co chcemy oglądać, zawiózł nas do świętego miejsca. Tego nie ma w żadnym przewodniku. Musieliśmy trochę podejść ( ale była 7 rano, więc jeszcze bez upału). W lesie , na skałach i kamieniach są płaskorzeźby bóstw przed buddyjskich. To jest bardzo duży teren. Reliefy są wkoło świętego strumienia. Wygląda to niesamowicie, bo wszędzie dzika przyroda,pustkowie zupełne i strażnik, który również za 5$ pokazał nam to czego nie wolno oglądać, bo po tym się chodzi i turyści niszczą samym chodzeniem.
Kierowca zawiózł nas też nad jezioro Tonle Sap gdzie są wioski na wodzie. To jest niesamowite. Ludzie żyją w łódkach ale mają też wcale okazałe domy umieszczone na jakichś platformach albo bekach. Są tam szkoły, sklepy, kościoły, restauracje. W większości to uciekinierzy z Wietnamu – stąd kościoły, bo to katolicy. Nie mają paszportów i wiz, i w związku z tym nie mają prawa do ziemi, więc dawno temu osiedli na wodzie i tak trwają.Wygląda to bardzo dziwnie i świadomość tego, że nie mają gdzie pójść na spacer, nie ma zieleni była dla mnie dołująca.
Po tym wyczerpującym zwiedzaniu, pojechaliśmy na trzy dni do Sihanukville, do miejsca które nazywa się Otres. To są same bungalowy i knajpy.
Sihanukville to nieprzyjazne, zaśmiecone miasto. Hałaśliwe jak tu wszystkie. Wieczorami kręcą się małoletnie prostytutki i w ogóle nie jest zbyt bezpiecznie. Natomiast w naszej osadzie ludzi nie było prawie w ogóle. Kilku młodych Amerykanów w hostelu obok. Bungalow malutki ale czysty. Zaraz pierwszej nocy była burza i ulewa i o 5 rano poszłam nad morze zobaczyć,co wyrzuciło i trochę muszelek nazbierać, bo jestem bardzo pazerna na muszelki. Pierwszy raz w życiu widziałam na własne oczy odpływ i przypływ. Morze w ciągu pół godziny cofnęło się z dziesięć metrów. Muszelek było jak na lekarstwo. A jak ładniejsze to uciekały, bo były zamieszkane. A co wyrzuciło morze? Plastikowe beki i butelki i różnego rodzaju śmieci. Na plaży można było znaleźć zużyte strzykawki i prezerwatywy. Wschodu słońca nie było , bo mieliśmy widok na zachód i w końcu doczekaliśmy tego mitycznego zachodu słońca. Co prawda nie nad Mekongiem, ale był. Nad ta częścią, co by tu nie mówić, morza południowo chińskiego były trzy dni kompletnego lenistwa i pławienia się w morzu, które jest cieplejsze od powietrza. Było naprawdę prawie bosko.
A potem ruszyliśmy samochodem do Phnom Pen.
Stolica jest olbrzymia, hałaśliwa i brudna, chociaż są miejsca trochę bardziej czyste. Spaliśmy w mitycznym hotelu amerykańskich korespondentów z okresu wojny w Korei : FCC. To oczywiście teraz jest hotel, bo były to pomieszczenia wynajęte przez rząd amerykański dla dziennikarzy ale oni tam przebywali 24 godziny na dobę. I przystosowali sobie parę pomieszczeń do spania. Teraz to też nie jest duży hotel, kilka pokoi. Porządnych, ale cena ze śniadaniem poraża.
Zwiedziliśmy Pałac Królewski. Nic specjalnego. Muzeum Narodowe. Wspaniałe. Są tam rzeźby ze świątyń, które są zniszczone ale też z Angkor Wat i Bajon. Byliśmy w więzieniu, które znajduje się w centrum miasta i na potrzeby kaźni zostało przerobione z gimnazjum. W tym muzeum spotkaliśmy młode Francuzki, jedna z nich płakała przy oglądaniu zdjęć. Na mnie to takiego dużego wrażenia nie zrobiło, nie dlatego że jestem nieczuła. Uważam po prostu, że po Auschwitz i Birkenau nic już nie robi wrażenia. Chociaż oczywiście ludzie tam więzieni i przesłuchiwani przechodzili piekło. Ale też obserwując tę młodą Francuzkę, doszłam do wniosku, że każdy młody człowiek, bez względu na kraj z którego pochodzi, obowiązkowo powinien być przywieziony do Polski do tych dwóch obozów. Byliśmy też na polach śmierci. Pola śmierci, no cóż. Jeszcze do tej pory ziemia wypluwa z siebie kości i są napisy, żeby po nich nie chodzić. Okropne miejsce, co nie przeszkadza Chińczykom robić sobie na tle czaszek idiotycznych zdjęć.
To w zasadzie to co zobaczyliśmy w Phnom Penh.
W ten ostatni wieczór kolacja na tarasie hotelu FCC. Było czarująco. Nad nami niebo, pod nami Mekong. Khmerskie jedzenie. Francuskie wino i gekon, który spadł z sufitu do talerza.
Następnego dnia opuszczaliśmy Kambodżę.