O mojej podróży do Laosu i niezwykłych spotkaniach
Podróże zawsze są konfrontacją moich wyobrażeń o miejscu, w które jadę z tym co zastanę. No i oczywiście jestem rozczarowana. Chociaż już się pogodziłam z myślą, że nigdy nie zobaczę takiego widoku ani nie zrobię takiego zdjęcia jak w przewodniku. No cóż tak już jest. Przynajmniej ze mną.
Więc Laos mnie rozczarował. W 1991 roku byłam w Indiach i to był czarowna podróż. Podróż w przestrzeni ale i w czasie. Globalizacja to wszystko popsuła. Vientiane jest zapyziałym miastem chociaż rozległym. A w Laosie generalnie nie ma na co patrzeć, więc ciągle pytają czy już się widziało zachód słońca nad Mekongiem. Nasz hotel był nad Mekongiem i żadnego zachodu słońca – bo góry. Słońce zachodzi za góry. To tak jakby zachód słońca nad Odrą. Słońce zachodzi za budynki.
Ale ciągle nas pytali o ten zachód i w końcu było to śmieszne.
Przed wyjazdem tam (nie jechałam sama) kolega powiedział, że świetnie trafimy, bo tam będzie Nowy Rok Buddyjski i to jest bardzo wesołe święto i się bawią i leją się wodą. Świętowali: wtorek, środa, czwartek ale zrobili sobie długi weekend i zaczęło się to w poniedziałek i trwało do niedzieli. Apogeum było w Luang Prabang. Wygląda to tak, że wszyscy jeżdżą czym się da i leją się wodą i puszczają bardzo głośno muzykę, jakiś rodzaj techno. Dyskoteka przy tym to cicha msza żałobna. Po godzinie nie miałam mózgu, byłam kompletnie ogłuszona. Harce trwały do 2 w nocy i jak udało mi się w końcu zasnąć to o 3.15 obudził mnie kogut, który – kretyn jeden – piał długo i wytrwale, a dołączały do niego inne. O 4 rano, jak udało mi się usnąć, to się okazało, że oni tam w Laosie wstają o 5 i zaczynają swoje bardzo hałaśliwe życie. No to ja o tej 5 rano dostałam ataku śmiechu. Tak na marginesie, mój syn przed wyjazdem mówił mi, żebym koniecznie jechała (wahałam się), bo się w tym buddyjskim kraju wyciszę się.
No i potem hałas był już wszędzie i na okrągło. I ja lubiąca spokój i ciszę dnia trzeciego mogłam już w kawiarni ulicznej w tym nieziemskim hałasie pić spokojnie kawę.
Ten ich Nowy Rok Buddyjski to takie połączenie naszego Bożego Ciała, Śmigusa Dyngusa i właśnie Wszystkich Świętych.
W pierwszy dzień Nowego Roku Budda opuszcza świątynie. Jeden jedyny raz w roku i wożą go po mieście. Odzwierciedleniem świeckim tego są te parady samochodowe. Potem jak wraca do świątyni, na Buddę leje się wodę przez co staje się ona święta i ta woda spływa wężem Naga do naczynia ( najczęściej brudnej plastikowej miski) i ludzie ją sobie leją na głowę i biorą ze sobą, żeby poświęcić swoje domy i wypasione bryki, bo tylko takie są w Laosie. Jak samochód, to olbrzymi i nowy. Starych i małych w ogóle nie ma. No i znowu stąd to lanie się wodą. Wyobraź sobie, że do Luang Prabang przyjeżdżają tłumy Amerykanów, żeby się lać. Ciekawe dlaczego na Śmigus Dyngus do nas nie przyjeżdżają. Za mało to reklamujemy. W każdym bądź razie tubylcy bardzo oszczędzają turystów tych, którzy nie chcą być polani i kropią ich symbolicznie ale amerykańscy turyści nie. Więc lali mnie, żebym miała szczęście i powinnam w związku z tym być szczęśliwa do końca dni moich. W świątyniach w trakcie obchodów mnisi przyjmują datki za modlitwy za zmarłych, których imiona krewni piszą na karteczkach. Można powiedzieć – takie wypominki. Uczestniczyliśmy też w buddyjskich obrządkach Nowego Roku Buddyjskiego a w związku z tym, że Laotańczycy, to życzliwy naród, przyjmowali to z uśmiechem. Może dlatego, że byliśmy nielicznymi białymi ludźmi, którzy codziennie przychodzili do świątyni. Tak naprawdę bez cienia złośliwości to w Laosie nie ma nic do zwiedzania poza świątyniami. W Luang Prabang jest 36 świątyń i odwiedziliśmy je wszystkie, bo co robić. Jest jeszcze targ nocny z takimi ichnimi wyrobami dla turystów. Tam też byliśmy codziennie. Ale spać chodziliśmy jak dzieci o 22.00 ich czasu już w łóżkach, bo o piątej na nogach i przyjeżdżał kierowca i zwiedzanie okolicy. Świętych miejsc i „zwyczajnych wiosek” – sztucznych tworów dla turystów. Dopiero po mojej interwencji stawaliśmy tam gdzie myśmy chcieli a nie przewodnik i zobaczyliśmy wielką biedę i prawdziwych nędzarzy. I nie wyobrażam sobie jak można tak żyć. Widziałam tak zaniedbane dzieci, że serce krwawi. Wyobraźcie sobie – to nam powiedział przewodnik – że tam do pewnego wieku nie zwraca się na nie uwagi, bo jest duża śmiertelność i nie warto się do dziecka przywiązywać. Jest też takie plemię w górach, z którego pochodził nasz przewodnik, który zresztą 6 lat był mnichem, że jak rodzą się bliźniaki, to jedno się zabija, bo to nie dobrze, żeby były dwie takie same osoby. (Może to i racja.) Rząd tego zakazuje, ale ludzie swoje. I ten nasz przewodnik przeprowadził się z gór do Luang Prabang, bo ma bliźniaki. A może taki tylko bajer nam wcisnął.
I to cały Laos. Jeden tydzień.
Ale w związku z tym, że ja jestem hiena cmentarna i zawsze jak gdzieś jestem to muszę iść na cmentarz i go obfotografować, to odkryłam, że tam też są cmentarze. Moi towarzysze podróży, którzy przemierzyli Azję wzdłuż i wszerz, nigdy nie widziełi cmentarzy i byli przekonani, że prochy rozsypują a okazuje się, że bogaci stawiają stupy nagrobne z prochami. Są cmentarze przyświątynne, ale też cmentarze luzem. Fotografowałam każdy cmentarz i stupy nagrobne i właściwie to mogłabym napisać do Ministerstwa Kultury Laosu (chociaż nie wiem czy kultury), bo zrobiłam im niezłą inwentaryzację.