Borneo.
No oczywiście Borneo to dla mnie też mityczna nazwa i nigdy nie przypuszczałam, że tu będę. Nie zwiedzałam całego Borneo. Byłam tylko na terenie Narodowego Parku, w którym żyją orangutany. W zasadzie mogę napisać, że pływałam po borneańskiej dżungli. Byliśmy bowiem zakwaterowani na łodzi. Tam spaliśmy, jedliśmy i podziwiali piękną roślinność. Na ląd schodziliśmy, żeby pooglądać orangutany. Gatunek zagrożony wyginięciem. Gdy szliśmy w pierwszy dzień do platformy, na której karmi się te zwierzęta, przewodnik spytał czy wiemy jak wyglądają orangutany i był bardzo zdziwiony, że nie dosyć, że wiemy to jeszcze widzieliśmy. W ZOO. Zaraz zabrzmi świętokradztwo, przynajmniej dla niektórych. Orangutany jak orangutany ale przyroda – wspaniała. Trzy dni z rzędu chodziliśmy oglądać karmienie tych wielkich, rudych małp a potem powrót na łódkę i dalszy ciąg rejsu. Był też nocny tramping po dżungli. Dla mnie trochę jak oglądanie filmu. Tu tarantula. Tu wieloszczet. Taki ugryzł w zeszłym roku kolegę przewodnika i ten zmarł. Tu na drzewie ślady pazurów niedźwiedzia. A my tylko z latarkami led. I jednym przewodnikiem. Trochę dziwne. Za to pani, która nam gotowała była królową kuchni. Na jednym palniku i dwóch wokach gotowała prawdziwe cuda. Ale naczynia myła w rzece. Po przyjeździe do Polski, postanowiliśmy wziąć profilaktycznie leki przeciw amebie, tasiemcowi i jakimś tam jeszcze żyjątkom. Ale przyroda…Brakuje słów.